"Pochodzę z małej miejscowości. Jest w niej jeden punkt bukmacherski, w którym dziadki spędzają na analizie całe dnie, by puścić kilka kuponów za 2-3 złote. Mieszkając w internacie w rodzinnym mieście bywałem tylko w weekendy, ale to wystarczało bym był w nim traktowany jak młody bóg. Grałem w końcu za trzycyfrowe, a czasem nawet czterocyfrowe sumy. I tak oto po kilku tygodniach byłem obsługiwany bez kolejki, później obstawiałem na telefon, a z czasem na kreskę. Tak, robiłem
kupony za pieniądze, których nie miałem i był to pomysł bukmachera. Wówczas był to luksus. Dziś żałuję, że gość mnie stamtąd nie wypieprzył. A powinien, bo nie miałem jeszcze 18 lat…
Był piątek, więc tradycyjnie wróciłem na weekend do domu. Szedłem z chłopakami na boisko, gdy ci postanowili wstąpić do buka.
– Ty nic nie obstawiasz? – zapytał mnie właściciel punktu. –
Nie mam przy sobie pieniędzy. –
I w czym problem? Zrób kupon, oddasz mi z wygranej. Tak zrobiłem. Zagrałem za 200 złotych, wygrałem 1100. Następnego dnia odebrałem wygraną pomniejszoną o owe dwie stówy. Zajebista opcja. Nie muszę mieć kasy, by ją wygrywać.
Tydzień później rzeczywiście nie miałem pieniędzy na granie. Zagrałem zatem na kreskę i zgarnąłem ponad 1500 złotych. W kolejny weekend ponownie obstawiłem nie mając kasy, ale tym razem przegrałem. W sobotę poszedłem do buka i powiedziałem, że jestem spłukany. Mimo to gość pozwolił mi zagrać, lecz znów przegrałem. W niedzielę sytuacja się powtórzyła, ale po raz kolejny nie udało mi się wygrać.
Efekt był taki, że grając na kreskę przez 3 dni zadłużyłem się na 1000 złotych. Byłem przerażony. Zamiast szybko zarobić, narobiłem sobie długów. Nie miałem pieniędzy na odegranie się, ani perspektyw na to, że jakaś kasa się pojawi. Wróciłem do internatu załamany, a głowie miałem tylko długi. Przez cały tydzień spałem raptem kilka godzin, niemal nic nie jadłem, w szkole obecny byłem tylko ciałem. Pojawiły się bóle brzucha. Łeb napier***** mnie masakrycznie i żadne tabletki mi nie pomagały.
W końcu uznałem, że jedyną szansą na spłacenie długu jest ponowna gra na kreskę. Właściciel punktu, który pozwalał mi na to, zgodził się na kolejne próby. Podbiłem tylko stawkę, by nie obstawiać zbyt dużej ilości meczów i spróbowałem. Piątek – nic. Sobota – nic. Niedziela – nic! Poszło 2000 złotych. 1000 tydzień wcześniej.
Byłem już 3000 zł w plecy! W dodatku nie moje i które musiałem jak najszybciej oddać. Nie miałem za co, więc dalej próbowałem spłacić dług grając na kreskę, czyli go powiększając. Zwiększałem stawki, zmniejszałem ilość spotkań na kuponie, ale pech mnie nie opuszczał.
Tydzień później dług wzrósł do 5000 zł, w kolejnym do 8000!
(...)
Mając 8000 złotych długu, nie widziałem innej opcji na spłatę niż kolejna gra na kreskę. Wróciłem do domu, poszedłem do buka i poprosiłem o kolejną szansę. Zgodził się, ale tym razem wziął pod zastaw mojego laptopa.
Zagrałem za 2 tysiące, więc w momencie zawarcia zakładu dług wynosił 10000. Nie chciałem myśleć o tym, co stanie się jak przegram. Tak strasznie się bałem, że wmawiałem sobie, że wygram. Modliłem się o to. Błagałem Boga, by się nade mną zlitował. Do wygrania miałem 9 tysięcy, więc do spłaty pozostałby tysiąc. Gdy najtrudniejsze mecze weszły zadzwoniłem do buka, by zapytać czy jak wygram to zwróci mi laptopa, czy odda mi go dopiero po uregulowaniu całości. Tata myślał, że dzwonię do dziewczyny. Podniósł drugą słuchawkę i podsłuchał rozmowę. Nie wiedziałem, że to robi. Aż do momentu, gdy się rozłączyłem i w drzwiach pokoju zobaczyłem ojca…
Więcej na blogu. Wpis ▶
"Gra na kręskę. Długi i pierwsze myśli o śmierci"