Górnik  był już mistrzem, w przedostatniej kolejce graliśmy w Mielcu ze Stalą.  „Stalówka” broniła się przed spadkiem, więc oczywiście chciała ten mecz  kupić i oferowała całkiem dobre pieniądze. Jednocześnie przyjechał do  nas na stadion Rudolf Bugdoł, dzisiaj  wiceprezes PZPN i zaproponował sporą kwotę od Ruchu, byle tylko w Mielcu  wygrał Górnik. „Niebiescy” byli wtedy jedną nogą w drugiej lidze: albo  oni, albo Stal – ktoś leci. Poszliśmy do Jana Szlachty, który w Zabrzu  pociągał za wszystkie sznurki i który nam, piłkarzom Górnika,  przychyliłby nieba. 
 
 - Panie prezesie, Ruch daje pieniądze,  Stal daje pieniądze. Nie wiemy, co robić, bo pan Ruchu nie lubi, prawda?  Niech pan decyduje!
 - Jak nie lubię Ruchu, tak niech się utrzymają. Wygrajcie w Mielcu.
 
 Myślę, że spore znaczenie mógł mieć fakt, że honorowym prezesem Ruchu  był wicepremier rządu, Manfred Gorywoda. Szlachta, jako wytrawny  polityk, a wtedy też minister górnictwa, wolał go mieć po swojej  stronie.
 
 Zapadła decyzja – gramy o kasę z Ruchu, spuszczamy „Stalówkę”.
 
 W meczu Stal walczy i spotkanie jest niebezpiecznie wyrównane.  Niebezpiecznie, bo jeśli skończy się remisem, to wyjdziemy na  największych frajerów – ani nie weźmiemy kasy od jednych, ani od drugich  i jeszcze podpadniemy Szlachcie. Tak piętnaście minut przed końcem  mówię do Bedryja, obrońcy Stali: - Janek, weź mnie wytnij, zrób karnego,  dobrze zapłacimy!
 
 - No co ty, przecież mi chałupę spalą!
 - Nikt ci nie spali…
 - Nie ma szans! Nie ma szans! Nie wyszedłbym żywy!
 
 Jak nie, to nie. Mija kilka minut, dostaję piłkę, wchodzę w pole karne  i… nawijam Bedryja. A on – kosa! Sędzia gwiżdże – karny. Janek się za  łeb trzyma, lamentuje, a ja patrzę na niego z politowaniem: - Widzisz,  głupku, teraz ci chałupę spalą, a tak byś przynajmniej miał od nas na  nową!